Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Rozmowa z Robertem Leszczyńskim, dziennikarzem muzycznym i didżejem

Rozmawiał: Adrian Karpeta
Dziennik Zachodni: Zostałeś rezydentem w żorskim klubie "Ambasada". Jak z wielkiej Warszawy trafiłeś do małego śląskiego miasteczka? ROBERT LESZCZYŃSKI: W Warszawie gra się bardzo trudno, tam jest wiele małych klubów.

Dziennik Zachodni: Zostałeś rezydentem w żorskim klubie "Ambasada". Jak z wielkiej Warszawy trafiłeś do małego śląskiego miasteczka?

ROBERT LESZCZYŃSKI: W Warszawie gra się bardzo trudno, tam jest wiele małych klubów. Do słynnej Klubokawiarni na tzw. "dancehall" wchodzi maksymalnie 50 osób. Imprezy w stolicy są raczej bez rozmachu. Właściciele klubów nie są w stanie utrzymywać dużej grupy didżejów. Typowy warszawski didżej obsługuje więc w ciągu jednej nocy trzy, cztery imprezy. Mnie to nie interesuje. Dlatego ja zawsze grałem poza Warszawą.

DZ: Jak wygląda twoja współpraca z żorskim klubem?

RL: Od pięciu lat nie byłem rezydentem żadnego klubu. Na razie zostałem zaangażowany na stałe.

DZ: Nosisz ksywę DJ Barbie Killer.

RL: Raz w życiu zagrałem jako Barbie Killer. Nie gram jako Barbie Killer, bo marka Robert Leszczyński jest o wiele silniejsza.

DZ: Kulturze klubowej poświęcony jest także miesięcznik "Laif", którego jesteś redaktorem naczelnym?

RL: Kultura klubowa, w której ja uczestniczę, i o której robię gazetę, jest teraz w Polsce najważniejszym zjawiskiem. Zjawiskiem masowym, z którego nikt nie zdaje sobie sprawy. Porównanie muzyki rockowej z klubową wychodzi dramatycznie dla tej pierwszej. Szacuję, że w ciągu tygodnia w koncertach rockowych uczestniczy w całej Polsce może osiem tysięcy ludzi. Tymczasem tyle samo wchodzi do jednego dużego klubu. To jest zjawisko masowe. W każdej wioszczynie w rejonie Białegostoku są kluby na 1,5 tysiąca ludzi. Znajdują się w odległości 40 kilometrów jeden od drugiego. Cała Polska jest pokryta siecią klubów, w których bawi się może milion ludzi!

DZ: Jak myślisz, z czego to może wynikać?

RL: Jest wiele miejscowości, w których nie ma żadnej propozycji kulturowej oprócz kościoła. Klub wypełnia ludziom cały sens życia. Byłem kiedyś w klubie "Mega Music" w miejscowości Wilga, której nie ma nawet na mapie. Do klubu wchodzi cztery tysiące ludzi. Tysiąc osób w ciągu godziny zadało mi pytanie: Jak ci się podoba w naszym klubie? Okazało się, że klub to jedyna rzecz, którą się chwalą. To jest centrum ich życia. Ludzie po to chodzą do szkoły, po to pracują, by w weekend wyjść do klubu. Dziewczyny po to kupują ciuchy, po to rozjaśniają włosy, po to golą nogi! Ludzie cały tydzień żyją tym klubem. Przez cały tydzień siedzą w pracy, by w weekend do 4.00 rano tańczyć na barze! To jest tak jak w filmie "Gorączka sobotniej nocy".

DZ: To rewolucja kulturowa, zwłaszcza że jeszcze dziesięć lat temu nikt o clubbingu nie słyszał.

RL: Klub polega na spotkaniu z drugim człowiekiem, którego się nie zna. Na "domówkę" zapraszasz tylko tych ludzi, których znasz, ale to nie jest rozwojowe. Bo twoi znajomi niczym cię nie zaskoczą. Tymczasem idziesz do klubu i jest głośna muzyka, są fajne światła, seksowni ludzie, do każdego z nich możesz podejść. Traktujemy klub jako miejsce spotkania ludzi. Nie ma już remiz strażackich, klubów dyskusyjnych, kino stało się bardzo komercyjne. W klubie ludzie rozmawiają o Giertychu i o serialu "M jak Miłość".

DZ: Robercie, ludzie pracują, uczą się przez cały tydzień, by w sobotę pójść do klubu. A jak to jest w twoim przypadku?

RL: Bycie didżejem jest bardzo przyjemne. Jest przyjemniejsze niż bycie imprezowiczem. Na trzysta procent. Ja mam potrzebę animowania, to podkreślają wszyscy moi znajomi. Prawdopodobnie w latach 50. byłbym kaowcem. Mam potrzebę dyrygowania.

DZ: A czym się różni didżej od prezentera?

RL: Prezenter to jest człowiek, który wsłuchuje się w tłum i myśli: co ja mam zagrać, żeby im się spodobało? To nie jest w stylu didżeja. Bo on nie jest po to, by robić przyjemność ludziom. Didżej jest człowiekiem, który ma pewną wiedzę i pewne umiejętności. Nie może pytać ludzi, co chcą usłyszeć. Tak jak pilot nie może pytać pasażera, jak ma lecieć. Pasażer nie może mu mówić: proszę lecieć trochę niżej albo trochę szybciej. Didżej jest fachowcem w swojej dziedzinie. Ma przyjść i ludzi nakręcić.

DZ: A jaką masz metodę na nakręcenie ludzi?

RL: Ludzie są skrępowani tańcem. Wszyscy siedzą i patrzą, kto zacznie. Dlatego muszą dostać coś, czego się nie spodziewają. Wtedy bawią się lepiej. Ale didżej to też człowiek i bardzo często gra dla siebie, dla własnej przyjemności. Ludzie przy muzyce, którą dobrze znają, będą się bawić, ale nie oszaleją. Ja jestem ekstremalistą, nie zależy mi na tym, by ludzie tańczyli. Chcę, żeby zwariowali.

DZ: Do jakiego klubu najczęściej zaglądasz, kiedy oczywiście nie grasz w Żorach?

RL: Klubem, do którego uczęszczam, i który najbardziej lubię, jest warszawska Utopia. To klub gejowski. Grałem tam milion razy. To najbardziej oblegany klub w Polsce, selekcjonowany w stu procentach, do którego praktycznie nie można wejść. Tam może wejść tylko Bogusław Linda albo koleś, który spodoba się selekcjonerowi. Ale w tym klubie grał Bob Sinclair! Ten klub nie musi zabiegać o publiczność.

DZ: Podobno grałeś nawet na weselu?

RL: Tak, ale tylko raz, to była towarzyska sytuacja. Chodzi o wesele Piotra Bikonta, krytyka kulinarnego. Ale nie grałem żadnej muzyki weselnej, nawet takiej nie mam. Cóż, jestem rewolwerowcem do wynajęcia. Każdy mnie może zaprosić.

DZ: Kiedyś grałeś w zespole Karate Musiq.

RL: To był bardzo dobry zespół. Wciąż spotykam się z jego muzykami. Perkusista Gerard Klawe gra teraz w grupie Moskwa, a wcześniej był m.in. w Rezerwacie. Basistą był Wojtek Pilichowski, czyli absolutnie najlepszy basista w Polsce. To był mój i Wojtka zespół. Połowę materiału zrobiłem ja, połowę Wojtek. Nasz gitarzysta Sebastian Piekarek zaczął solową karierę, ale grał chyba na wszystkich płytach Kasi Kowalskiej. To była muzyka związana ze swoimi czasami, hardcore'owo-punkowa, w połowie drogi między Panterą a Red Hot Chili Peppers. Ta muzyka miała rację wtedy, a teraz? Nie sądzę. Ostatnio nie jestem fanem rocka. To jedno z największych rozczarowań mojego życia. Rock się wyczerpał. Dokładnie te same emocje, które przeżywałem w Jarocinie 23 lata temu, przeżywam słuchając breakbeatu. Jeśli ktoś twierdzi, że największym zespołem są The Rolling Stones, to jest bardziej konserwatywny od Romana Giertycha!

DZ: Czy gdzieś można znaleźć utwory twojego zespołu?

RL: Myślę, że w internecie. Poza tym kilka utworów ukazało się na antyfaszystowskich składankach. Napisałem m.in. tekst "On jest inny"; strasznie go lubię.

DZ: Przygotowywałeś książkę o największych bestsellerach muzycznych Polski lat 90.

RL: Podpisałem umowę z wydawnictwem "Znak", ale lata 90. się skończyły i zdałem sobie sprawę, że nikogo to nie będzie interesowało. Bo muzyka popularna ma rację w danej chwili.

DZ: A jaki jest twój ulubiony album polskiego rocka lat 90?

RL: Najlepszy utwór to na pewno "Zanim zrozumiesz" Varius Manx. To nie znaczy, że ja ten kawałek bardzo lubię, ale on oddaje atmosferę. Z płyt to "Transmission into your heart" zespołu Houk. Co utwór - to potęga. Może jeszcze "Infernal Connection" zespołu Acid Drinkers albo płyta Flapjacka. A najlepsze teksty? Zespołu Kaliber 44.

DZ: Zostawmy na chwilę muzykę. Czy wiesz już, gdzie leży silnik samochodowy?

RL: Nie wiem... Chyba zawsze z przodu.

DZ: W maluchu z tyłu.

RL: No tak. Nie jeżdżę samochodem. Mam luksusowe mieszkanie w Warszawie z podziemnym garażem, który stoi pusty. Przymierzam się do kupna samochodu od 25 lat, co nie znaczy, że stanie się to w tym tysiącleciu. Mam prawo jazdy, ale nie praktykuję.

DZ: Twoją pasją jest nurkowanie. Gdzie nurkujesz?

RL: Nigdy jeszcze nie nurkowałem w Polsce - bo jest zimno i ciemno. Jak się wyciągnie ręce, to nie widać palców, bo woda jest mętna. Mam zaprzyjaźnione miasto - Sharm el Shake, w którym mieszka wielu moich znajomych. Pojechałem tam po zamachach terrorystycznych, żeby zrobić reportaż dla "Ozonu". To jest moje ulubione miejsce, ale nurkowałem też na Jamajce, w Zanzibarze i w Chorwacji.

Robert Leszczyński jest krytykiem i dziennikarzem muzycznym oraz cenionym didżejem. Zdobył olbrzymią popularność jako juror wszystkich edycji telewizyjnego programu "Idol". Prowadził autorski program poświęcony muzyce w telewizji Polsat "MopMan". Obecnie jest redaktorem naczelnym miesięcznika "Laif". Jesienią został rezydentem w żorskim klubie Ambasada.

od 7 lat
Wideo

Zmarł Jan Ptaszyn Wróblewski

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na opolskie.naszemiasto.pl Nasze Miasto